Denko- kosmetyki do twarzy, włosów i ciała. W tym wpisie najlepsza wcierka do włosów, krem do cery naczynkowej, olejek na końcówki i wiele więcej!
Jakie kosmetyki ostatnio zużyłam i czy znajdziemy wśród nich prawdziwe hity? Trochę tak, trochę.. nie. Witajcie w Krainie Składów! Tak jak zdecydowaliście, zaczynamy denko, czyli przegląd zużytych kosmetyków. Mam tu naprawdę świetne produkty do twarzy, ciała i włosów, więc mam nadzieję, że Wy też znajdziecie tutaj coś dla siebie!
BeBio
A zaczniemy oood… Wcierki do skóry głowy BeBio. To było prawdziwe zaskoczenie, bo przerosła moje oczekiwania! Faktycznie mam wrażenie, że skóra jest w lepszej kondycji, ale najlepsze jest to, że podczas masażu już nie czuję takiej gołej skóry, tylko meszek z nowych włosków. Nie spodziewałam się wysypu baby hair, bo wcierka nie jest ani rozgrzewająca, ani alkoholowa… Wręcz przeciwnie. Sporo tutaj wyciągów roślinnych i protein.
Mamy tutaj np. biotynę czy wyciągi z tarczycy bajkalskiej, żurawiny i pszenicy. Bardzo możliwe, że te baby hair są tak wyczuwalne, bo wcierka je delikatnie usztywnia i wzmacnia. A jeśli chodzi o to jak jej używam, to wcieram ją po każdym myciu. Nie skleja mi włosów, nie obciąża, nie nasila przetłuszczania. Fajnie też działa na objętość bo dzięki proteinom włosy są odbite u nasady.
Jestem też zaskoczona, bo zawiera rumianek, ale nic złego mi się dzieje. Może jednak nie mam uczulenia? Nie wiem. Ale koniecznie zróbcie sobie za uchem próbę uczuleniową. Tak na wszelki wypadek bo jednak jest mocno roślinna. Ale ogólnie świetny produkt, kupiłam kolejne opakowanie!
Serum z olejem z czarnuszki
Drugie denko to kosmetyk do włosów, który prawie na pewno znacie. Czyli silikonowe serum z olejem z czarnuszki. One są dostępne chyba wszędzie, nawet w Biedronce. Kiedyś ciągle używałam tych maluszków, później miałam przerwę i znowu wróciłam. I dobrze! Bo jest świetne.
Włosy są po nim błyszczące, nie sklejają się, łatwo rozczesują, pięknie pachną i jeszcze dostają dodatkową ochronę! Naprawdę mało który olejek mogę nakładać na długość włosów, a ten radzi sobie świetnie. W składzie nie dzieje się za to żadna magia. To po prostu silikony z drobnymi dodatkami. Nic ciekawego, ale efekt się broni i według mnie ciężko z nim przegiąć. Według mnie to topka jeśli chodzi o silikony do włosów. Muszę pilnować żeby mieć zapas bo planuję podciąć troszkę włosy i bardziej zadbać o końcówki więc na pewno się przyda.
Yope
Z włosowych rzeczy za to nie podeszła mi odżywka do włosów blond od Yope. Fajny skład, nie przesusza, ale efekt… No nie za bardzo cokolwiek tam się dzieje. Bardzo możliwe, że na farbowanych włosach będzie lepiej. Moje są naturalnie jasne i co śmieszne – koloru z odżywki nie chcą złapać, ale kamień z wody? Oczywiście, że tak. Rdzę? Chlor? No wszystko wciągają poza tym co trzeba.
Produkt nie jest jakimś bublem, bo coś tam robi i nie przesusza, ale nie kupię go ponownie bo efekt jest za słaby jak na jego cenę. Wiem, że on MA być delikatny, rozumiem jego zamysł, jednak on mi po prostu znika. Dzień przerwy i wracamy do punktu wyjścia.
Candid
Kolejne denko to serum odbudowujące Candid. Wspaniały produkt! Ma świetną formułę, która pozwala stosować je standardowo, albo w roli lekkiego kremu. Świetnie wycisza, wspiera regenerację, łagodzi zaczerwienienia np. po wypryskach i do tego delikatnie nawilża. To jest tak komfortowy kosmetyk, że naprawdę za nim troszkę tęsknię. W składzie też ma fajne rzeczy bo znajdziemy tu wąkrotę azjatycką, ceramidy czy skwalan. Nadaje się też dla alergików i bardzo wrażliwej skóry, bo nawet nie jest perfumowany.
Według mnie to jest tańsza alternatywa dla kremu ceramidowego Mawawo, który też uwielbiam. Na mojej skórze dały zbliżony efekt, a jednak różnica w cenie jest ogromna.
Orientana
Testowałam też bardzo nietypowy krem z Orientany do cery wrażliwej. Nazywa się kali musli i to wersja na dzień. Przedziwny produkt i nie wiem do końca co o nim myśleć… Podobał mi się, nie zapchał, nie wysypał… Ale z taką formułą kremu spotkałam się pierwszy raz. Niby zwykła emulsja, ale pod palcami i na skórze zachowuje się jak skwalan. Zastanawia mnie czy to przez sporą zawartość oleju z otrębów ryżowych i czarnuszki.
Według mnie, ta jego olejkowata formuła będzie faktycznie na wagę złota w przypadku cer wrażliwych, bo ten krem się wchłania, ale tak jakby.. nie zastyga. Przez co daje wrażenie jakby cały czas pracował i się poruszał, a to z kolei usuwa uczucie ściągnięcia. Buzia jest po nim ukojona, aksamitna, rozświetlona i rozluźniona, ale ja się po nim mocno świeciłam więc nosiłam go pod makijaż albo na noc.
Ciągle miałam też wrażenie mokrej buzi, ale no… ja mam skórę tłustą, a podejrzewam, że dla wrażliwych to jednak będzie plus. Nie wiem czy bym do niego wróciła… Ale myślę, że mogę go polecić. Jest nietypowy, nie każdemu podejdzie, ale w swojej dziwności jest też niezaprzeczalnie przydatny i znajdzie swoich fanów. Jestem ciekawa czy kogoś tutaj zainteresował.
Z tej serii będę testować jeszcze peeling i jestem go niesamowicie ciekawa! Wciąż nie znalazłam najlepszego bo po większości puchnę i robią mi się wielkie, podskórne stany zapalne. Może w końcu taki dla wrażliwej skóry da radę, bo już mi trochę zaczyna brakować cierpliwości…
Simply Nature
Kolejne dwa denka to sera od Simply Nature. Ultra-nawilżające i przeciwzmarszczkowe. Oba mają delikatną, emulsyjną formułę, słodko pachną, fajnie nawilżają, trochę wygładzają, łagodzą… No to nie jest nic WOW przełomowego, ale przyznam, że gdybym nie wiedziała jakie serum kupić, nie miałabym pomysłu czego właściwie chcę, to kupiłabym któreś z nich. To są bardzo bezpieczne opcje. Nie czuję między nimi nawet jakiejś ogromnej różnicy, poza tym że nawilżające jest troszkę bardziej nawilżające, a przeciwzmarszczkowe troszkę lepiej wygładza.
Ja je nazywam „grzecznymi kosmetykami”. Bo tak naprawdę nie sprawiają żadnych problemów. Nie rolują mi się, nie nasilają żadnych negatywnych reakcji i są łagodne. Nie odmieniają pielęgnacji, ale podtrzymują wypracowane efekty albo będą dobrym „wypełniaczem” w przerwach między stosowaniem silniejszych produktów. Składnikami są tutaj głównie oleje roślinne podane w przystępnej formie, ekstrakty czy kwas hialuronowy. Mogę je spokojnie polecić bez względu na typ cery, bo przez tę swoją grzeczność są też uniwersalne.
Soraya
Troszkę losowo lecą te denka, bo teraz balsam. A dokładniej Soraya, humektantowy krem do ciała. Leciutki, szybko się wchłania, nie lepi i bardzo dobrze nawilża. Byłam też zaskoczona jego wydajnością! Miałam wrażenie, że się nie kończy. Stał u mnie obok łóżka i co wieczór smarowałam nim stopy, nogi i ramiona. Miałam go chyba ze… 2 miesiące? Chyba jakoś tak, ale w międzyczasie używałam jeszcze BeBio.
Też taki leciutki, ale bardziej łagodząco-ochronny, gdzie Soraya jest typowo nawilżający. Oba mi się dobrze sprawdziły i mogę je polecić. Pewnie nawet bym je kupiła, bo często są w promocji ale testuję teraz balsam z Nuxe. Fajnie, że go dostałam bo przyznaję, że sama nie kupiłabym balsamu za 150zł tak w ciemno. No chyba, że z retinolem, ale to inny kaliber.
ASOA
Zużyłam też calutki podkład mineralny ASOA. Chyba z rok mi to zajęło. Miałam matujący z numerkiem M08. Podkłady matujące są jaśniejsze od kryjących i myślę, że to ważna informacja.
Szczerze mogłabym mieć jeszcze jaśniejszy, ale to wciąż topka najjaśniejszych jakie miałam. Nie wymagam żeby ktoś robił podkłady typowo dla albinosów, więc akceptuję co jest i przyznaję, że z tych podkładów jestem bardzo zadowolona. Krycie można budować, łatwo się aplikują, są trwałe i bardzo dobrze pracują z sebum.
Mam skórę trądzikową i szczerze, to przerzucenie się na podkłady mineralne to był jeden z najlepszych kosmetycznych wyborów w moim życiu. Po całym dniu noszenia makijażu nie robią mi się nowe wypryski, a te, które były nie są zaostrzone.
Często są wręcz wyciszone. Nie mam też uczucia jakby skóra się kisiła, co często zdarzało mi się przy płynnych podkładach, no i nawet nakładanie suchego produktu jest dla mnie zwyczajnie bardziej komfortowe.
Więc minerały dają mi zarówno dobre efekty, jak i komfort psychiczny. W Asoa pasuje mi chyba wszystko… Opakowanie jest super, kolory najbliższe moim potrzebom, formuły najlepsze jakie do tej pory testowałam, no naprawdę genialny produkt. Teraz będę mieć ten sam, ale kolor M09 i z jakiegoś powodu wydaje mi się troszkę jaśniejszy, ale nie jestem pewna.
Shelee
Kolejnym kosmetykiem, który zużyłam dosłownie do ostatniej pompki, jest pianka Shelee. Była baaardzo dobra i chętnie bym do niej wróciła. Pamiętam, że kiedy pierwszy raz jej używałam, to przestraszyłam się, że jest zepsuta bo cała była przesiąknięta bursztynowym płynem, ale tak ma właśnie być. To ze względu na wysoką zawartość biofermentów, które między innymi wspierają mikrobiom.
Na twarzy produkt zmieniał się w dosłownie myjący krem. Zero uczucia ściągnięcia czy podrażnień. A to mnie zaskoczyło, bo w składzie znajduje się cocamidopropyl betaine. Kiedyś Wam mówiłam, że ten składnik jest czasem gorzej tolerowany przez zanieczyszczenia z procesu produkcji, więc mogę podejrzewać, że marka korzysta z dobrze oczyszczonego surowca wysokiej jakości.
Poza tym, że jest nawilżająca i łagodna, to muszę przyznać, że świetnie oczyszcza. Mam na brodzie problematyczne miejsce, na którym zawsze to sprawdzam. Jak coś źle oczyszcza, to zaraz mnie tam wysypuje zaskórnikami zamkniętymi. Po tej piance – gładka skóra. Bardzo mi się podobała! Nie wiem tylko dlaczego Hebe ma je do kupienia tylko w komplecie. Tzn. albo z jakimś innym kosmetykiem albo od razu dwie sztuki. Dziwnie, ale ok.
A jaki kosmetyk Wy ostatnio zużyliście? Będzie super jeśli opiszecie go chociaż paroma słowami! Możecie też zostawić hasło odcinka #denko.
A kto ma skórę, łapka w górę! Dziś się z Wami żegnam, buziaki paaa!
Śledź Krainę Składów na YouTube, Instagramie, TikToku i Facebooku!