OCENIAM kosmetyki Ingrid – HIT czy KIT? (Pielęgnacja)

Witajcie w Krainie Skladów!
W tym odcinku ocenię kosmetyki do pielęgnacji marki Ingrid! Będzie ciekawie…

Jakiś czas temu w moje ręce trafiła piękna paczka PR z całym zestawem. <I od razu mówię, PR to nie jest współpraca> Wcześniej kojarzyłam tę firmę tylko z makijażu, więc od razu się zainteresowałam.

ingrid kosmetyki

Te kosmetyki są dostępne w drogerii Hebe i ile mogłam, tyle przetestowałam. Trochę pomogły mi koleżanki ze względu na np. niepasujący typ cery czy moje uczulenia.

Będę omawiać każdy produkt po koeli wraz z moją oceną – kupiłabym czy nie.

Przejdźmy do kosmetyków!

Ingrid – Płyn micelarny

ingrid - płyn micelarny

Delikatny, prosty i bez substancji zapachowych (23zł/200ml). Zawiera za to np. ekstrakt z nagietka i miodu oraz łagodzący pantenol. I właśnie dzięki tak łagodnemu połączeniu, faktycznie płyn w ogóle nie powodował u mnie szczypania, mimo że mam do tego tendencję.

Według mnie to taki płyn micelarny do pierwszego etapu oczyszczania jeśli macie problem z zapychaniem.

Do typowego demakijażu – no nie wiem. Płyn jest baaaardzo delikatny. Nawet przy makijażu mineralnym troszkę się namachałam żeby go zmyć, tak więc z tuszem mógłby mieć spory problem.

Na takie dni bez makijażu żeby dodatkowo oczyścić buzie? Można spróbować. Ale nie jestem jego fanką. Delikatny i ładny skład, to na plus. Skuteczność pozostawia troochę do życzenia.

Ingrid – Masełko

ingrid - masełko

Drugi produkt to malinowe masełko (28zł/50ml)

Tu już coś do „porządnego demakijażu” Masełka tego typu są ostatnio popularne, więc wg mnie, to bardzo trafiony pomysł. Oleje dużo lepiej rozpuszczają makijaż, ale wolę jeśli produkt zawiera dodatkowe emulgatory, które pomagają go łatwo zmyć.

Tutaj to taka naturalna mieszanka maseł i olei, więc uwaga, bo może się zbrylać. Przed użyciem warto lekko ogrzać porcję produktu w dłoniach.

A przechodząc do składu, to znajdziemy w nim np.

ingrid - masełko

Masło shea, olej słonecznikowy, olej migdałowy, troszkę maliny i oleju eterycznego z limonki.

Ten produkt nie będzie miał tak intensywnego zapachu jak konkurencyjne produkty, co według mnie jest na plus.

Aleee zwróciłam też uwagę, że producent poleca usuwać resztki tego produktu za pomocą wcześniej wspomnianego płynu micelarnego. Trochę dziwnie, ale to później podsumuje.

Ingrid – pianka

ingrid - pianka
ingrid - pianka

Boo mamy jeszcze pianki do mycia twarzy (28zł/150ml). *bez cocamidopropyl betaine

Są dwie. Gruszkowa i „micelarna”. Zakładam, że taki podział wystąpił ze względu na to, że jedna jest wyraźnie delikatniejsza, nieperfumowana.

Tutaj takie wtrącenie. Często pytacie, czy jeśli macie „piankę micelarną”, to czy służy ona do demakijażu. Odpowiadam – nie, nie służy. Same „micele” odnoszą się bardziej do zastosowanej technologii, a nie do czynności jaką jest zmywanie makijażu. Tak więc taka pianka jest normalnym produktem do drugiego etapu oczyszczania, lub do porannego mycia.

Wracając do produktów.

Pianka gruszkowa zaskoczyła mnie już samym faktem, że jest… Gruszkowa. No pomyślcie, ile macie gruszkowych kosmetyków? Tutaj ten owoc został dodany jako ferment, czyli postbiotyk.

Ucieszyła mnie jeszcze zawartość hydrolatu oczarowego, ponieważ ten składnik potrafi uspokajać przetłuszczającą się skórę.

Pianka micelarna wydaje się taka meeega delikatna. Do tego jest nieperfumowana i zawiera np. ekstrakt z miodu oraz nagietka i pantenol.

Mimo ładnych składów, to niestety pianki są dość.. Suche? Bardzo szybko znikają w dłoniach i ciężko nimi masować, przez co stale trzeba dokładać więcej produktu.

I tak podsumowując oczyszczanie z tym zestawem, to trochę tak, jakbyśmy mieli mieć aż trzy etapy: masełko – płyn micelarny – pianka. Normalnie byłoby masełko ALBO płyn micelarny i do tego pianka. Tu chyba problem leży w tym, że żaden z produktów myjących może nie poradzić sobie solo z pozostałościami masełka.

Czy kupiłabym któryś z tych produktów? Nie. Masełko jest dla mnie za tłuste i trudne do zmycia, a pianki za szybko znikaja. Płyn micelarny zużyję bo to nie jest zły produkt, ale za słaby na moje potrzeby.

Ingrid – Toniki

ingrid - tonik
ingrid - tonik

Znowu dwie propozycje – ogórkowy i z pietruszką (20zł/75ml).

I tu mam takie meh? W mojej ocenie nie opłaca się kupować ich poza promocją. Produkty są dość małe. A konkurencja w tym zakresie cenowym jest naprawdę mocna. Często już nawet w szkle. A tu takie plastikowe maluszki. No nie wiem.

Składowo też jest bez szaleństw tzn. składy nie są złe. Nie ma tu nic takiego żebym kręciła nosem. Rzecz w tym, że są takie.. Skromne. W praktyce to woda z gliceryną, troszkę ekstraktu <bo esktraktów zawsze daje się mało>, no i już takie dodatki w stylu zapach, konserwant…

Meeeh?

Nazwałabym je raczej mgiełkami odświeżającymi i to miałoby więcej sensu.

W mojej ocenie za mało tonikowe te toniki.

Czy bym je kupiła? Raczej nie, chyba że na podróż lub „do torebki”. Małe, plastikowe butelki też mają swoje plusy.

Ingrid – Serum

ingrid - serum
ingrid - serum

Też dwie wersje – z rumiankiem i z makiem (38zł/30ml).

Oba mają mleczną, nawet lekko kremową konsystencję i moim zdaniem mogą być dobrym produktem dla cer dojrzałych lub takich zdecydowanie w stronę suchych. Przy tłustych mogą dawać uczucie obciążenia, nie wchłaniać się czy być zbyt lepkie.

To, co mi się w nich podoba, to właśnie ta nietypowa formuła i wykończenie. One są jak płynny krem, bardzo wyczuwalnie wygładzają. Dosłownie w kilka chwil skóra robi się mięciutka.

Domyślam się, że jest to zasługa takiego składnika: Tripelargonin. To emolient pozyskiwany z ostropestu.

Myślę, że to najmocniejszy produkt z tej serii ALE albo dla cer dojrzalszych, albo może zamiast kremu. Te sera są bardzo treściwe, nazwałabym je mleczkami do twarzy i przy tej formule lepszy byłby dozownik z pompką. To takie małe zmiany, które mogą zrobić wielką różnicę.

Czy kupiłabym? Dla siebie nie. Ale komuś z dojrzałą cerą może się spodobać.

Ingrid – kremy

I przechodzimy do trzech kremów:

Słonecznikowego, dyniowego i z makiem (33zł/50ml).

I tu uwaga – to nie są kremy naturalne, tylko z dużą zawartością substancji naturalnych. To wbrew pozorom duża różnica.

Wszystkie kremy zawierają parabeny i syntetyczne dodatki, ale ich bazę faktycznie stanowią naturalne składniki. To nie są jakieś super bogate kremy, myślę, że one mają za zadanie raczej dopełnić sera.

Dodatkowo dość mocno różnią się od siebie formułą i wykończeniem.

Krem ze słonecznikiem ma najbardziej zbitą formułę, jest gęsty i wyraźnie czuć, że „siedzi” na skórze. Według mnie to raczej krem na noc.

Dyniowy podoba mi się najmniej bo ma tendencję do smużenia. Początkowo jest śliski a w trakcie rozsmarowywania zaczyna dziwnie stawiać opór i troszkę lepić. Zostawia warstwę nawilżenia, ale nie jest szczególnie przyjemny.

Ten z makiem jest raczej lekki. Najszybciej się wchłania i lepi się najmniej z całej trójki. Jest z nich najfajniejszy ale wciąż taki Iiii.

Wszystkie te kremy mają takie typowe „pielęgnacyjne” ciepłe zapachy, charakterystyczne dla produktów na noc. Poza tym z makiem, mogą być delikatnie uciążliwe jeśli jesteście wrażliwi na zapachy.

Nooo te kremy moimi ulubieńcami raczej nie będą i nie kupiłabym ich. Nie są w moim guście. Składy są troszkę za skromne jak na moje wymagania – no po prostu parę olejów lub masło roślinne i od razu konserwanty. Dla mnie troszkę mało, ale podejrzewam, że były tworzone z myślą o stosowaniu ich jednocześnie z serum.

Podsumowanie

Podsumowując! Moim zdaniem te produkty wymagają jeszcze trochę pracy. Czasem wystarczyłoby inne opakowanie czy adekwatna nazwa, aby odebrać je inaczej. Marka się rozwija i to na plus! Jednak w każdym produkcie coooś bym zmieniła, więc nie jestem do nich przekonana.

A czy Wam udało się przetestować któryś z tych kosmetyków? Jestem ciekawa czy mamy podobne odczucia. Dajcie znać w komentarzach pod filmem!

A jeśli wpis Wam się spodobał, to będzie mi bardzo miło, jak podzielicie się nim w swoich social mediach, dziś się z Wami żegnam, buziaki paa!